Domek Piłacki opinia nie do końca pochlebna, czyli o syndromie paryskim słów kilka

Domek Piłacki na Mazurach – dobre złego początki..

UWAGA! ARTYKUŁ BĘDZIE ZNACZNIE DŁUŻSZY NIŻ WIELE POPRZEDNICH, WIĘC USIĄDŹ WYGODNIE, SPĘDZISZ NAD NIM PEWNIE DO 10 MINUT

O syndromie paryskim nie będe się rozpisywał, więc odsyłam czytelników do wujka Google. W ogólnym skrócie nie do końca zastajemy na miejscu to czego byśmy się spodziewali. Tak właśnie było z naszą podróżą ekipą przyjaciół na Mazury do miejscowości Piłaki Wielkie gdzie znajduje się rzeczony już Domek Piłacki 

Ponieważ planowaliśmy wyjazd liczniejszą ekipą w miejsce gdzie będziemy mogli śpiewać karaoke do późnej nocy, hotele, pensjonaty, kwatery itp. od razu odpadły. No więc domek. Ponieważ jesteśmy z różnych stron Polski, to uznaliśmy, że na Mazury wszystkim będzie daleko więc każdy będzie cierpiał mniej-więcej po równo. Analizując różne oferty domków na pożądany przez nas termin (początek września) zwracaliśmy uwagę na dostępność łazienek, bliskość ciekawych atrakcji do zwiedzenia, udogodnień na miejscu itd. Od razu zaznaczę, że cena nie była głównym wyznacznikiem. Wybraliśmy bowiem domek odrobinę droższy. 

Zdjęcia z zewnątrz

Aby dosadniej oddać moje emocje (i przy okazji przestrzec wszystkich właścicieli obiektów wypoczynkowych) znowu muszę Was wysłać do internetu i poprosić o wpisanie np. na booking.com nazwy obiektu i przejrzeć zdjęcia. Najprawdopodobniej zrobionych świeżo po uruchomieniu obiektu. Zastajemy bowiem zupełnie inny obraz miejsca. 

Po pierwsze primo, okazuje się, że na tej posesji ktoś jeszcze mieszka (chyba właściciel). Całe szczęście, podczas naszego pobytu nie było go akurat na miejscu, jednak nie wiem jak bym się czuł gdybym miał świadomość, że ktoś zapuka w nocy i będzie uciszał biesiadników. Dodatkowo całe miejsce z zewnątrz wyglądało jakby tam ktoś cały czas mieszkał (ale o tym za chwilę). Walące się zabawki dziecięce, porozrzucane drzewo na prawo i lewo, uszkodzone elementy płotu rzucone gdzieś pod żywopłot. 

Wisienką na torcie był niedomyty basen zewnętrzny, a raczej basenik. Robiliśmy zakłady kto odważy się tam wskoczyć, ale nie było chętnych, zdjęcia poniżej 😉  

Stodoła na rozrywkę 

Na terenie kompleksu znajdowała się również stodoła (tak to było chyba nazywane?), z atrakcjami na wieczór. Ogólnie, pomysł był świetny i to właśnie ta stodoła była jednym z tych czynników, dla których zdecydowaliśmy się wybrać to miejsce. Osoby, które chciały bawić się do białego rana zostają w stodole, a reszta może spać w ciszy, miód malina. 

Na tym koniec dobrych wieści. Po wejściu do stodoły oczom ukazuje się scena jakby tam ktoś inny przed chwilą skończył biesiadować. Do tego stopnia, że wisiał nawet plakat ze zdjęciami ludzi i wielkimi balonami. Nie no super, może jeszcze wrócą? W końcu w lodówce został niedokończony alkohol. 

Im dalej w las tym było ciekawiej. Konia z rzędem temu kto odważyłby się usiąść na deskę sedesową w łazience, a sofy wyglądały co najmniej dziwne. Na szczęście w głównej izbie znajdowały się masywne, drewniane stoły i krzesła – mogliśmy więc je po prostu umyć po swojemu i było jako tako.

W stodole były też rowery, cała ich masa, czym tez na początku byliśmy zachwyceni. Jeśli jednak słyszycie “rowery do wynajęcia” myślicie, że dostaniecie rower co najmniej w stanie nadającym się do użytku. Tutaj, tradycyjnie, zastaliśmy brudne, nieużywane rowery, na które baliśmy się wsiadać.

Mało informacji? No to podpowiem, że na terenie kompleksu był również grill. To jaki ruszt zastaliśmy budził lekkie obrzydzenie, bo tak zapuszczonego rusztu nie osiąga się po jednej imprezie. Na całe szczęście dostępne były metalowe widelce, więc po umyciu nadawały się do użytku i po prostu jedliśmy kiełbę prosto z ognia. 

Na koniec, pajęczyny. Wszędzie pajęczyny. Wiem, pająk potrafi szybko wziąć się do roboty i machnąć kilka nitek, jednak wszystkie zdjęcia robione były świeżo po przybyciu na miejsce. A na miejscu zastaliśmy gospodarza, który nas oprowadzał po całym kompleksie…więc tak jakby … no wiecie…

Główny domek i noclegownia

Tutaj trochę jestem winny przeprosiny, bo gdzieś zgubiłem zdjęcia pokoi. Powiem jednak, ze ze wszystkich miejsce te akurat były w przystępnym stanie i oprócz łazienek z przeciekającymi kabinami prysznicowymi, nie było się tam za bardzo do czego przyczepić. Dwa pokoje (chyba) nie miały łazienek, ale za to była jedna, większa, łazienka w centralnej części na piętrze. Dobrze przemyślane. 

Meble w wielu pokojach były dość stare i skrzypiące. Pamiętały już lata swojej świetności, ale to akurat wszystko było do zaakceptowania. Naprawdę jadąc w takie miejsce jedzie się z nieco innym nastawieniem i nie chodziło o standard hotelu 5*. Więc tutaj powiem tylko tyle, że było “ok”. Nie poprę tego zdjęciami, ale musicie mi wierzyć na słowo 😉

Jednak tak jak w przypadku poprzednich miejsc, tak tutaj było widać sporo zaniedbań. Wchodząc do w/w łazienek od razu zauważyliśmy owady na sufitach. Żywe i martwe. Tak, wiem, wystarczy otworzyć okno i one wpadają, ale tam było cmentarzysko. Niezbyt zachęcający widok na przyjazd, prawda?

 

Ktoś tam jednak mieszkał…

Zabawna sytuacja dotyczyła kuchni, lodówek i magazynu. Na start powiem, że musieliśmy myć lodówkę bo na półkach szklanych była pleśń powstała w wyniku nieszczelnego opakowania z jogurtem albo czymś podobnym. Po uporaniu się z lodówką padło hasło “talerze”. Nie myliliśmy się również co do tego, bo większość talerzy mieliśmy z resztkami niedomytego jedzenia (pewnie po poprzednikach), zgroza. Nie zastanawiając się długo, zacisnęliśmy zęby i umyliśmy wszystkie naczynia, jak teraz o tym myślę, to trzeba było za usługę sprzątania wystawić rachunek 😉 

Oczywiście było tam mnóstwo jedzenia, które należało do osoby “zarządzającej” tym przybytkiem, choć byliśmy zapewniani, że nikt tam nie mieszka i to niemożliwe, żeby jakiekolwiek jedzenie tam było. 

 

Smutna historia kotka i kwintesencja olewczego podejścia do miejsca

Nie byłbym sobą gdybym nie napisał o najsmutniejszej rzeczy, z której zapamiętam ten wyjazd, a które celnie podsumowuje podejscie do miejsca w całości. 

Otóż na wejściu widać było sporo kociaków, które kręciły się po obejściu. Nikogo to nie powinno dziwić, na wsi to raczej normalny widok. Jeden kociak jednak wyróżniał się z tłumu, ewidentnie chory albo ranny. Żona “managera” tego obiektu stwierdziła, że on tak już ma od tygodnia i pewnie ktoś go kopnął albo samochód go potrącił. Trzeba będzie w końcu do sołtysa dać znać żeby się go pozbył. Obojętność i kompletnie zerowa reakcja na cierpienie zamurowała nas i właściwie dopełniła wizji tego miejsca. Ostatecznie próbowaliśmy kociaka nakarmić mokrą kocią karmą, ale nic z tego. Następnego dnia zabraliśmy kotkę (jak się potem okazało) do weterynarza w okolicy, a ten skierował nas do Giżycka (!). Tam finalnie dokonał się żywot kota, który po prostu był nie do odratowania, więc weterynarz zalecił uśpienie. 

Jako osobie zwierzolubnej i wspierającej schroniska nie mieściła się cała sytuacja w głowie. Ja wiem, że problem jest o wiele bardziej złożony . Bo żeby zadbać o wyhamować rozmnażanie się bezpańskich kotów potrzebna jest interwencja na szczeblu administracyjnym, ale w politykę nie idziemy tutaj. Jeśli nie będziemy edukowali ludzi żeby nie pozostawali obojętni na cierpienie, to będzie z nami – ludźmi – tylko gorzej. 

Podsumowanie – moja opinia o Domku Piłackim w Piłakach

Powiem teraz coś co zaprzeczy wszystkiemu co napisałem powyżej. To miejsce nie jest złe! Chodzi mi o to, że miejsce ma potencjał, naprawdę tam może być ciekawie i przytulnie. Prawdopodobnie tak właśnie było na początku, ale coś się zepsuło po drodze. Oszczędności, zaniedbanie, obojętność, mogę tylko zgadywać. Jednak jeśli przeczytacie opinie o tym miejscu na booking.com to niemalże na 100% jest to opinia napisana przez kogoś znajomego (na bookingu też tak się da) albo przez kogoś kto był tam na początku i wszystko działało wzorowo. 

My, jako ekipa, nie mamy miłych wspomnień o tym miejscu. Ktoś by więc zapytał “dlaczego zostaliście tam, skoro było tak źle?” Odpowiedź jest prosta, bo nie było alternatywy za bardzo. Tak jak pisałem wyżej, byliśmy z różnych stron Polski. Niektórzy jechali na Mazury ponad 7-8 godzin i byli zmęczeni, a na domiar złego, znalezienie domku w okolicy było bardzo trudne. Nie wspomnę już o tym, że zapłaciliśmy zaliczkę i odzyskanie tych pieniędzy mogłoby być trudne. Nauczeni doświadczeniem, pewnie drugi raz podobnego błędu nie popełnimy. 

Absolutną wisienką na torcie były słowa “managera” domku gdy przekazywał nam klucze do domu. Żegnając się powiedział “tylko wiecie, zadbajcie o czystość, żeby nie było syfu jak wyjeżdżacie”. 

To oczywiście moja prywatna opinia z pobytu w tym miejscu. Mam nadzieję, że prędzej czy później właściciela domku dopadnie refleksja i przywróci miejsce do stanu jak dawniej i będzie tam ponownie przyjemne miejsce na relaks. 

NAJNOWSZE WPISY
REKLAMA , BO ŻYĆ Z CZEGOŚ TRZEBA
KONIEC REKLAMY ;-)
WSPIERAMY CZTERY ŁAPY

Ośrodek Jelonki niesie pomoc zwierzętom dzikim, chorym i po wypadkach. Przeczytaj więcej o Ośrodku Okresowej Rehabilitacji Zwierząt Jelonki TUTAJ

Spodobał się artykuł? No to szybciutko sharuj!:

Facebook
Pinterest
Skype
WhatsApp
Email
Michał
Autor bloga i maruda hotelowa. Jeśli masz jakieś sugestie jak rozwinąć bloga lub chciał(a) byś zaproponować artykuł - pisz śmiało, na pewno się odezwę ;-) kontakt [at] trochetutrochetam.pl