Zachęceni ogromem różnorodnych recenzji na temat Hotelu Belweder, przejeżdżając zimową porą przez Ustroń postanowiliśmy wskoczyć na jedną noc do tego, jednego z najwyżej położonych, hotelu i przekonać się na własnej skórze, co w górach piszczy.
Lokalizacja Belwederu skutecznie weryfikuje orientację w terenie oraz wytrzymałość zimową aut wszelakich. Po wybraniu kilku złych skrętów (ach, ta męska duma pod tytułem „Wiem, gdzie jadę”…), konieczności zawracania i siłowaniu się z autem na bardziej oblodzonych stromych wzniesieniach, naszym oczom ukazało się upragnione, lekko zaśnieżone, górskie pięć gwiazdek.
Pierwszym wyzwaniem naszego krótkiego pobytu okazał się dość wąski parking i przetransportowanie bagażu po ośnieżonym wzniesieniu do hotelowej recepcji. Po nierównej walce z wyboistą i dość śliską nawierzchnią, naszym oczom ukazało się przestrzenne hotelowe lobby z efektowną szklaną windą na jego środku.
Wystrój hotelu przywodzi na myśl luksus poprzedniej epoki: masywne (ale już wysłużone) skórzane kanapy, ciężkie kolory w recepcji, welurowe kapy na łóżkach i mało praktyczne masywne zasłony w pokojach. Tak jakby czas w tym miejscu zatrzymał się pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Już po kilku spacerach po korytarzach widać, że hotelowi potrzebne jest odświeżenie.
Odświeżenie to także słowo-klucz dla pokoju, w którym przyszło nam spędzić noc. Wiekowy kurz na framudze oddzielającej pokój od przedpokoju i włosy zakręcone na kablach od telewizora trochę przestraszyły nas na samym wejściu. Zanotowany także został brak czajnika, więc o ciepłej herbatce do łóżka nie było co marzyć… Ciekawym natomiast rozwiązaniem, które przysporzyło nam kilku pobudek w nocy jest złączenie łóżek w taki sposób, że jedno ze śpiących, poduszką/głową* (*wybrać dowolne) naciska na włącznik i w środku nocy włącza światło w całym pokoju.
Ale, żeby diabeł nie był taki straszny jak go malują, oprócz wyżej wymienionych pokój był ciepły, przytulny i całkiem do życia. Dla zapracowanych przy biurku zamontowano wejścia usb, a dla ułożonych w szafie specjalne oświetlenie, które uruchamiało się przy przesunięciu drzwi. Taki bajer ułatwiający przetrząsanie tony przywiezionych ze sobą rzeczy. Urok, jaki niezaprzeczalnie tkwi także w pokojach, to oświetlone wieczorem dość przestrzenne balkony i cudowny widok, jaki się z nich roztacza.
Pobyt w Belwederze ratuje po części restauracja i po części basen. Oba miejsca znajdują się w jednym pionie i są maksymalnie przeszklone, co daje fantastyczny widok na panoramę górską. Pływasz w basenie: widzisz góry, jesz rano jajecznicę: widzisz góry, moczysz się w jaccuzzi: widzisz góry, wciągasz kolację: widzisz góry.
Będąc przy temacie kolacji… Dania serwowane w restauracji dzielą Gości hotelu na zadowolonych i oburzonych. Jednym smakuje, inni krzyczą, że źle i drogo. Nam przypadło stanąć po stronie najedzonych i szczęśliwych. Wszystko, co zamówiliśmy z karty (w której także znalazł się mój ulubiony rozdział, czyli „Dania Regionalne”) było świeże, smaczne, doprawione i podane z uśmiechem. Może kucharz miał akurat dobry dzień, a może to sprawa grzańca, który towarzyszył nam od przystawki do deseru. Śniadanie bufetowe przypadło za to wyjątkowo do gustu mojej drugiej, większej, połówce. Tylu kursów do bufetu i tylu pochłoniętych sadzonych jajek dawno nie widziałam…
Nasz krótki, jednonocny pobyt to koszt około pięciuset złotych, w tym sto siedemdziesiąt za kolację a’la carte. Czy wybierzemy się tam kolejny raz? Według odpowiedzi managera hotelu na te mniej przychylne opinie – hotel pracuje nad poprawą jakości świadczonych usług, zatem myślę, że w przyszłości odwiedzimy jeszcze Belweder, aby zobaczyć, co się zmienia.